25.06.2017

AMERICAN CRASH heloooooooooo!

na mało rzeczy czekałam w tym roku jak na amerykańskich bogów. książka gaimana, jak i inne książki gaimana, pomogła mi przetrwać ciężkie chwile w gimnazjum (sweet jane lecąca w radiu na trzydziestej stronie książki? błagam <3), później w liceum, kiedy czytałam jeszcze raz, a teraz miała zostać przeniesiona na ekran przez nikogo innego, jak przez mojego ulubione bryana fullera, który hannibalem pomógł mi przetrwać ciężkie chwile pod koniec liceum. pamiętam te beztroskie popołudnia, kiedy oglądałam hannibala w full hd 1080p na monitorze mojego kolegi w jego pokoju w jego domu po drugiej stronie rzeki, a powinnam była się wtedy uczyć do matury. wówczas jeszcze zdarzało mi się seriale oglądać na kinomaniaku w jakości pikselozy, więc tym bardziej był to specjalny treat, ta wysoka jakość, wysoka rozdzielczość profesjonalnego dużego monitora i wygodne łóżko, gdzie mogłam spokojnie wyciągnąć  nogi. drugi sezon hannibala był czymś jeszcze bardziej specjalnym, tak jak i drugi sezon detektywa, ale to już zupełnie inna sprawa. te przeciągnięte wysmakowane wizualnie sceny, fabuła niemalże już pretekstowa w drugim sezonie, w każdym razie na pewno stosowana często jako pretekst do semi-erotycznych scen maddsa i forever-unstable-willa, muzyka trzymająca w napięciu mimo swojego minimalizmu - wszystko to mnie zachwycało w drugim sezonie, mimo jojczenia zewsząd, że nudne, że już te krople wody widzieliśmy sto razy, a rozbijającą się szklankę nawet dwieście. oglądałam i byłam zachwycona. 
dlatego tak uparcie czekałam na amerykańskich bogów. przeczytałam specjalnie jeszcze raz książkę, odkrywając, jak mało pamiętam z dalszych jej partii, odkrywając na nowo, że ciągle wzrusza mnie historia o dżinie, w końcu odkrywając, kto porywał te dzieci w minnesocie. i czekałam, wstrzymując oddech, aż będzie pierwszy odcinek serialu, wchodząc regularnie na jakieś nielegalne strony i sprawdzając, czy to może już. 


w końcu był pierwszy odcinek, był wolny poniedziałek, więc w końcu mogłam oglądać i doznawać. i rzeczywiście, pierwszy odcinek był do doznawania. chociaż już trochę zgrzytało w nim, ale nie zauważyłam tego, zachwycona powrotem wizualnego mistrzostwa fullera, zachwycona kreowaniem rzeczywistości, którą znałam jedynie z książki, w wymiarze wizualnym. po pierwszym odcinku, zakończonym fontannami krwi, wstałam z łóżka i byłam tak oczarowana, że nie mogłam doczekać się następnego poniedziałku.
następny poniedziałek nastąpił i dalej byłam zachwycona. jeszcze. jeszcze jeden poniedziałek i dalej mi się podobało.
potem wjechało twin peaks, co jest zupełnie inną sprawą i przecież gdyby amerykańscy bogowie utrzymywali poziom, to po prostu moje poniedziałki byłyby podwójnie fantastyczne, nawet jak szłam na jedenaście godzin do pracy.
ale potem zstąpił z torentów czwarty odcinek, ten o laurze, i zachciało mi się w trakcie oglądania go porządnie rzygać. nie chodzi o to, że ortodoksyjnie chciałam, żeby serial był jeden do jeden z książką (no dobrze, trochę chciałam). jestem w stanie znieść zmiany, różnicy, jakieś nowe pomysły - ale niech one będą przynajmniej dobre, niech się kleją wszystkie razem, niech wprowadzają w końcu coś nowego, ciekawego. po odcinku z laurą musiałam odczekać ponad trzy tygodnie. żeby o nim zapomnieć. miałam nadzieję, że to był tylko jeden taki słabszy epizod, ktoś musiał zrobić ten odcinek, wybrano kogoś niewprawnego, wyszło jak wyszło, teraz znowu będzie dobrze.
ale nie było. dalej przeinaczano fabułę, sprawiając, że w rezultacie w finale sezonu nie wiadomo było już zupełnie, o co wszystkim chodzi. pojawiły się kuriozalne sceny, jak spotkanie wednesdaya z jego przeciwnikami - co przecież w książce następowało dopiero o wiele, wiele później, w centrum ameryki. pojawiła się gillian anderson przebrana za bowiego - dlaczego? tego się chyba nie dowiem. później pojawiła się przebrana za marilyn monroe. nigdy tego nie było w fabule książki i prawdopodobnie nie bez powodu; postać z i love lucy była uniwersalnym symbolem amerykańskiego telewizyjnego kiczu, natomiast czy naprawdę bowie i marilyn to takie same symbole - tanie i papierowe? no nie wiem. aresztowanie cienia i wednesdaya, spiknięcie się laury i szalonego sweeneya, ciągnięcie - he he - zupełnie niepotrzebne - wątku dżina - po co? dlaczego? wprowadzenie jeszcze jednego boga, tylko po to, aby go zabić, i ten finał z jezusem w tle - po co? dlaczego? przeciąganie scen bez jednoczesnego budowania napięcia - po co? dlaczego?


czy nikt, łącznie z bryanem fullerem, nie zauważył, że to stopniowanie napięcia poprzez wizualne majstersztyki, które działało w hannibalu, tutaj po prostu nie zadziała, bo nie ma na czym tego napięcia zbudować? fabuła stała się zupełnie bezsensowna pod koniec sezonu, bohaterowie miałam wrażenie że zupełnie gonią w piętkę, a cała atmosfera zaczęła przypominać tę z vinyla, kiedy to niby prawdziwe dramaty, niby decydujące chwile, ale tak naprawdę wyraźnie czułam, że w ogóle mnie nie rusza, co się stanie z bohaterami i w sumie mogą wszystko umrzeć i i tak mnie to nie ruszy. podobnie tutaj: im dalej i im więcej krwi się leje, tym bardziej jakoś nie chciało mi się oglądać, a sam finał obejrzałam przez palce. zamiast budować napięcie i wciągnąć widza w tę niewypowiedzianą grę, którą tkał gaiman przez większość część powieści, postanowiono najwyraźniej dośmiesznić i doprawić fabułę, przez co cały jej sens rozmydlił się i zniknął w odmętach. w efekcie amerykańscy bogowie zaczęli przypominać serial, który może sobie lecieć na telewizorze w głębi pokoju i czasami da się na nim zawiesić oko czy ucho, ale tak ogólnie to nikogo nie obchodzi co się dzieje na ekranie, kolejny odcinek się skończy, a potem poleci the very late night show with truman show czy coś w tym rodzaju.
bardzo jestem rozgoryczona tym, co się stało z tym sezonem, te skręty i zmiany fabuły zdenerwowały mnie bardziej niż mogłabym się spodziewać, a sam finał implikuje, że drugi sezon lepszy nie będzie. jest mi tym bardziej przykro, że z laury zrobiono kurwę, z cienia kretyna. odwrócono zupełnie ich postacie; cień, który jako dziecko chował się w książkach i w samotności, aby dopiero w trakcie dorastania, po stracie matki, zacząć ukrywać swoją wrażliwość w mięśniach, został w serialu postacią odwrotną: głupi mięśniak, oszust, nudziarz, który dopiero w więźniu przeczytał parę książek. laura, w książce postać maksymalnie wyidealizowana - i dobrze - w serialu staje się wyrachowaną szmatą, która z nudów albo chce się zabić, albo zmusza swojego męża, którego nie kocha przecież wcale, do skoku na kasyno, w którym to w dodatku niby kasynie pracuje. cały urok oryginalnej fabuły gaimana polegał na niedopowiedzeniach - nie wiadomo było do końca, dlaczego cień trafił do więzienia, dlaczego przez laurę, dlaczego ona nie musiała iść na odsiadkę. jednoczesna zmiana momentu i okoliczności poznania się cienia i laury też nie rozumiem po co była dodana, a już tym bardziej zmiana znaczenia ksywki cienia, którą nadała mu laura. natomiast oznajmienie, że to wednesday rękami sweeneya zabił laurą jest głupie w tym momencie fabularnym, szczególnie, że brakuje jakiegokolwiek kontekstu. cała wrażliwość, delikatność, a jednoczesna chropowatość powieści gaimana zostaje wyrugowana i zastąpiona odpowiednio arogancją, grubo ciosaną fabułą i obrzydliwą gładkością całej historii. nie wierzę, że uda się w drugim sezonie powrócić do formy z pierwszych odcinków, szczególnie, że w tym momencie nie można właściwie kontynuować oryginalnej fabuły z powieści. 




serial, który miał potencjał stać się ogromnym hitem, stał się telewizyjną wydmuszką, definicją wydmuszkowego tworzenia serialu. nie pomagają cycki, napompowane patosem dialogi bohaterów i nadprzyrodzone okoliczności. wizualne gry z widzem sprawdzały się jeszcze w odcinku z czernobogiem, jeszcze mogły się sprawdzać w czwartym odcinku, ale przeciągnięte bębnienie i ujęcia wykuwania miecza przez boga wojny (?!?!?) dla wednesdaya (po co mu miecz?!?!?!), po czym ukoronowanie sceny sikaniem do kotła (?!??!?!?!) sprawiły, że po prostu wkurwiłam się na ten serial. i bardzo, bardzo żałuję, bo zupełnie nie tak miało być i nie tak było. laura kurwą nie była (chociaż może tylko ja w to wierzę? może nie zrozumiałam książki?), cień nie był durnym mięśniakiem, a wednesday nie był takim pseudodobrodusznym dziaduniem, który tylko czasami prostuje plecy i błyska szklanym okiem. żałuję zmarnowanej okazji na oglądanie wizualnego przedstawienia zasypanej śniegiem minnesoty (chociaż od tego mam fargo, prawda?), żałuję spotkania w domu na skale, żałuję opowieści anansiego o jądrach zabranych tygrysowi, żałuję potencjału tkwiącego w powieszeniu cienia na drzewie. a najbardziej żałuję jak zawsze siebie, że miałam tak ogromne high hopes i jestem teraz tak bardzo rozczarowana. na szczęście już jutro poniedziałek i kolejny odcinek twin peaks


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz