14.10.2017

odpowiedź na wszystko

jeszcze kiedy musiałam pracować za jedenaście złotych za godzinę (żadne upodlenie, prawda?), to czułam w sobie tę złość na rzeczywistość, na to, że kapitalizm wytworzył rzeczywistość w której przyszło mi musieć jakoś zarobić na ten chleb i wizytę u endokrynologa. teraz, kiedy już nie muszę nawet udawać, że stać mnie na coś więcej, niż to ukochane przez wszystkich minimum, czasami tylko przypominam sobie, gdzie mieszkam, gdzie żyję i gdzie kupuję papaję i mango (a najczęściej to nawet nie ja kupuję, bo nie mam siły wyjść z domu).
i pochylam się pokornie nad klawiaturą od laptopa, mimo że wiem, że już nie ma sensu pisać żadnych interwencyjnych felietonów i wierszy zaangażowanych. bo to wszystko sobie można napisać, można powiedzieć, można nawet pokrzyczeć, szczególnie jak się idzie pustą ulicą w nocy i nie trzeba nawet zanadto krzyczeć, żeby to już był krzyk, ale te wszystkie słowa to są - no niesamowite! - tylko słowa. a jak mówiła sławna polska reżyserka, słowa słowa słowa. i tyle.
nie wiedzieć czemu, kiedy wpisuję w google frazę kartagina to uczynny mechanizm podpowiada mi dopełnienie pabianice. a więc to tak blisko, niedawno jechałam pociągiem tamtędy niedaleko.
jednak tak jak i rzym nie od razu zbudowano, tak i kartaginę nie od razu zburzono. wkurwiała rzym wystarczająco długo, zapewne dlatego, że używała jako waluty szekli (szekieli?), co już wtedy budziło słuszne antysemickie odruchy wśród nacjonalistycznych bojówek.
szczerze mówiąc to nie chce mi się bawić w metafory i jadąc tramwajem przez centrum miasta marzę, żeby całą polskę z jej wpisanymi na listę unesco zabytkami, ruderami, opuszczonymi stołówkami i zapomnianymi cmentarzami żydowskimi po prostu w końcu wyburzyć jak pan bóg przykazał, a potem posypać, rzymskim zwyczajem, solą kuchenną. żeby już nic nie wyrosło, żeby już nie było tych pól malowanych zbożem rozmaitem, żeby nie było świerzopu i gryki, a przede wszystkim żeby wszystkim już ulżyć i żeby można było powiedzieć: polski już nie ma, chwalmy pana.
bo moim zdaniem to już nie ma ratunku dla tego kraju i tych ludzi. wiadomo, jest coś pocieszającego w ostatecznej klęsce, w wyzwoleniu z obowiązku udawania, że będzie lepiej. już nie trzeba będzie na marszach kodu powtarzać, że odbijemy się od dna i że pilnujemy polski. nie trzeba będzie wyrażać sprzeciwu poprzez stanie jak kołek na ulicy z zahamowanym ruchem drogowym. nie trzeba będzie malować seksistowskich transparentów z napisami 'kaczor sam se zrób aborcję' albo 'moja pochwa moja broszka beata pilnuj swojej'. cała europa wstrzyma oddech i go w końcu wypuści.
powinno nam coś dam do myślenia, że w trakcie drugiej wojny światowej nikomu nie chciało się pomóc polszcze. chyba każdy kraj, łącznie z szeleszczącą swoimi znakami diakrytycznymi portugalią po cichu trzymał kciuki, żeby w końcu się udało jakoś elegancko pozbyć tego problemu.
i ja też już teraz z ulgą i, niestety, niejakim rozczarowaniem, przyjmuję wiadomość, że za dziesięć lat ma być siedem milionów mniej polaków. dlaczego nie siedemnaście milionów? dlaczego nie dwadzieścia? proszę, niech polacy będą zmuszeni po prostu zacząć udawać kogoś innego, niech wszyscy jak jeden mąż, jak jan karski, wszyscy obandażujmy sobie twarze, udawajmy, że bolą nas zęby mądrości, przez co nasz francuski brzmi jak potłuczony, jedźmy pociągami gdziekolwiek, byle dalej stąd. bo to naprawdę nie ma sensu, a jak jeszcze raz usłyszę walka trwa to chyba rzygnę dalej, niż moje krótkowzroczne oczy widzą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz