15.01.2017
don't leave me here...
Udało mi się parę dni temu obejrzeć Wichrowe wzgórza.
Kiedy byłam jeszcze dzieckiem, przeczytałam książkę dwa razy; za pierwszym razem przypadkiem nie użyłam zakładki i ominęłam jedną trzecią fabuły. Emily Bronte wybitną pisarką nie była, tak samo jak zresztą żadna z sióstr Bronte, mimo że potem feministyczny nurt odczytań zrobił z Charlotte pisarkę niemalże metafizyczną, która o zniewoleniu kobiet wiedziała prawie że więcej od Simone de Beauvoir i całą swoją wiedzę wlała, między słowami oczywiście, w Dziwne losy Jane Eyre. Anna była najmniej znana i jej książki do ręki już nie chciało mi się wziąć, może z powodu imienia.
Zarówno Wichrowe wzgórza, jak i Dziwne losy Jane Eyre przeczytałam jeszcze w podstawówce, potem jeszcze raz przeczytałam książkę Emily. Nie jest to najlepsza literatura, ale rozumiem, dlaczego może być uznawana za kanoniczną; jest trochę jak fabuły Stefana Żeromskiego u nas, mówi o podziałach klasowych, o biedzie, o zniewoleniu kobiet, o tym, że od swojego losu uciec nie można, a losem rządzi nie przypadek, a ludzie naokoło. Ludzie okrutni i bezwzględni.
I tak jak w przypadku jakichś Ludzi bezdomnych albo innych Popiołów Żeromskiego, książka Emily Bronte także jest niesamowicie nudna. Prawdopodobnie dlatego za pierwszym razem zupełnym przypadkiem ominęłam sedno powieści, czyli powrót Heathcliffa, jego zmagania z faktem, że Cathy jest już żoną Lintona i porwanie Izabelli, poprzedzone powieszeniem jej psa na gałęzi. Za drugim razem, kiedy już odkryłam, że ominęło mnie dość sporo, to jednak całość wydała mi się o wiele ciekawsza. Problem tkwi jednak nie w tym, że losy miłości Heathcliffa i Cathy są nudne, problem tkwi w tym, że cała ta epokowa nadbudowa opowiadania w opowiadaniu, tego, że historię opowiada jakiś narrator, który przybywa do Wichrowych Wzgórz, wszystko jest dla niego tak spooky, że aż musi poznać historię tego miejsca, więc idzie znaleźć dawną mieszkankę domostwa, Nelly, spisuje jej opowiadanie, a jeszcze w opowiadaniu Nelly są czasem jakieś opowiadania, na przykład Józefa. Ta szkatułkowość szkodzi fabule, osłabia ją, rzekome napięcie, które miały być dzięki temu zabiegowi budowane, tak jak u Edgara Allana Poe albo innego Josepha Conrada, nigdy nie ma nawet cienia szansy zaistnieć.
Powstawały przecież dla opieszałych czytelników ekranizacje Wichrowych wzgórz. Co robiono w tych ekranizacjach? Z fabuły mrocznej, nudnej powieści tworzono burzliwy romans. Jakby wszyscy udawali, że w powieści Emily Bronte nie ma opisów częstego bicia dzieci najpierw przez ojca, a po jego śmierci przez ich starszego brata; nie ma opisów biedy, jak dzieci są odsyłane bez kolacji do łóżka i to bardzo regularnie, co uzasadniane jest bożą karą; jak służący traktowani są gorzej niż zwierzęta, a kobiety zupełnie nie mają nic do powiedzenia, nieważne, czy w ciąży, czy chore na gruźlicę. Nie - filmy mają być przecież estetyczne, a historia miłości Cathy Earnshaw i Heathcliffa jest piękna. To miłość romantyczna, która nie może istnieć, bo po prostu inni jej przeszkadzają, zabraniają tej miłości.
Emily Bronte roztaczała jednak w swojej powieści trochę inną wizję: ojciec Cathy pojawia się pewnego dnia w Wichrowym Wzgórzach razem z chłopcem odmiennej urody. To narratorka, prostaczka, służąca Nelly określa jego urodę jako cygańską. W książce pojawiają się określenia cyganiątko. Andrea Arnold w roli Heathcliffa obsadziła mulata. Co to za różnica - uroda cygańska czy uroda afrykańska? Nie to było sednem problemu nieakceptacji Heathcliffa. Problemem było to, że w czasach, w których dzieje się akcji powieści, często zdarzało się, że panowie domów brali po prostu z ulicy dziecko, nieważne jakie; ale żaden z nich z przybłędy nie czynił swojego syna, którego traktował na równi z rodzonymi dziećmi. Takie przybłędy od razu kierowano do najcięższych prac, jako najtańszą możliwą siłę roboczą, dobrze wiedząc, że nikogo nie obchodzi los dzieci - używano ich przecież do pracy w kopalniach, w fabrykach, w ściekach, i wszyscy byli z tym zupełnie okej.
Stary Earnshaw bierze jednak Heathcliffa z ulicy, przywozi go do swojego domu i mówi do swoich dzieci: to wasz nowy brat. Czemu to robi? Nie wiadomo. Po prostu. Co robią dzieci? Cathy pluje na chłopca i ucieka. Hindley, w filmie Andrei Arnold ucharakteryzowany niemal na typowego współczesnego brytyjskiego skinheada, płonie niemą nienawiścią. Co się dzieje jednak potem? Cathy czyni ze swojego przyszywanego brata towarzysza zabaw, ucząc go lenistwa, okrucieństwa, manipuluje nim, dobrze zdając sobie sprawę z tego, że jej wolno o wiele więcej niż Heathcliffowi. Wszystko dzieje się na pustkowiu; w okna domu uderzają gałęzie drzew, kiedy pada deszcz, to wszędzie w pokojach jest wilgotno, a na podwórku robi się błoto, które nigdy nie znika. Dzieci biegają po wrzosowiskach, obrzucając się błotem, zbierając pióra zgubione przez ptaki. Tak było też w książce, Andrea Arnold przenosi to na ekran niemalże jeden do jeden, pokazując bezmyślność zabaw Cathy i Heathcliffa, zmysłową grę, w którą ona go wciąga, i przede wszystkim coraz bardziej okrutną rzeczywistość, którą kreują biali ludzie.
Heathcliff jest ciekawy, bo jest inny. Jest ciemnoskóry, jego pochodzenie jest nieznane, jest milczący, jest tajemniczy. Dlatego Cathy się nim interesuje. Dlatego Hindley go nienawidzi. Dlatego, po śmierci ojca, Hindley sprowadza go do roli parobka, który musi spać w stajni razem ze zwierzętami. To był częsty proceder wszędzie w owych czasach, także w Polsce. Parobek, służący, niewolnik ze wszystkiego, tylko nie z nazwy, był gorzej traktowany niż zwierzę. Wichrowe Wzgórza to miejsce brudne, zimne, okrutne. Heathcliff nie może odejść, bo kocha Cathy i czuje jednak przywiązanie do domostwa. Jednocześnie nie może zmienić swojej sytuacji, która jest zupełnie bez wyjścia - do Wichrowych Wzgórz przywiódł go człowiek - dobry człowiek? A może po prostu obłudny chrześcijanin, który wierzył, że w ten sposób czyni rzekomo bezinteresowny dobry uczynek? A teraz Heathcliff po śmierci starego Earnshawa zostaje służącym, człowiekiem od najbrudniejszej roboty. Co robi Cathy? Nagle odkrywa, że niedaleko Wichrowych Wzgórz jest rezydencja zamożnej rodziny Lintonów. Nudny, chorowity Edgar Linton staje się dla niej dobrą partią. Cathy teraz jego zwodzi, bawi się z nim i rozśmiesza, aż Edgar się jej oświadcza, a Cathy oświadczyny akceptuje.
Andrea Arnold to wszystko w swoim filmie pokazuje absolutnie surowo. Te wydarzenia po prostu się dzieją. Cathy odkrywa, że łatwo wyjść bogato za mąż, niż przynosić resztki jedzenia zamkniętemu w stajni Heathcliffowi. Co tak naprawdę łączy Cathy i ciemnoskórego Heathcliffa? Czy naprawdę ta ckliwa romantyczna miłość z plakatu z 1992 roku?
Dopiero parę dni temu obejrzałam film Andrei Arnold, bo opinie były mieszane, a nawet raczej złe. Nie chciałam oglądać szmiry. Nie chciałam oglądać ckliwej ekranizacji powieści, która tchnie surowością i grozą. A okazało się, że Wichrowe wzgórza z 2011 są właśnie bezlitosnym portretem rzeczywistości, są obrazem, który dokładnie mogła widzieć Emily Bronte. Chłód, brud, jedna koszula na grzbiecie, ciągła wilgoć, absolutna bezsilność.
Cathy Earnshaw nie jest postacią pozytywną. Heathcliff też nie jest postacią pozytywną. Ich miłością nie jest miłością piękną i niespełnioną, tylko wypadkową samotności, odosobnienia i niezdecydowania. Dlatego właśnie w którymś momencie w powieści pojawia się Izabella, która także jest zafascynowana czarnoskórym młodzieńcem - bo jest inny, tajemniczy. Emily Bronte stworzyła fabułę o cierpieniu, które spowodowane jest wyrachowaniem, ale także przede wszystkim jakimś dziedzicznym okrucieństwem białych ludzi, którzy nie tylko działają wbrew sobie, ale także nienawidzą każdej innej od nich istoty.
Co ciekawe, największą krytyką Wichrowych wzgórz z 2011 roku jest to, że w roli Heathcliffa nie został obsadzony przystojny mężczyzna, tylko jakiś murzynek. Że w 1992 roku Heathcliffa grał Ralph Fiennes, a później grał go Tom Hardy, mężczyźni z krwi i kości. I to odwieczne: nie jestem rasistką, ale... Ale przecież Heathcliff był przystojny. Ale przecież miłość Cathy i Heathcliffa była piękna, a nie jakieś tarzanie się w błocie na wrzosowisku. Ale przecież ewidentnie widać, że na planie męczone były zwierzęta, bo ta głupia reżyserka sobie wymyśliła, żeby były sceny wieszania psów za obrożę na gałęzi. Tak, to wszystko wina Andrei Arnold, że tak właśnie robiło się w czasach wiktoriańskich - że po prostu wieszało się zbędne psy albo topiło zbędne kocięta. To wina Andrei Arnold, że Emily Bronte napisała powieść o rasizmie i podziałach klasowych. To wina Andrei Arnold, że wichrowe wzgórza Anglii są tak nudne, a ich mieszkańcy niewykształceni, chorzy, okrutni i też głównie bardzo nudni.
W jakich czasach przyszło mi żyć, żebym przypadkiem myślała o filmie, że jest źle oceniany, bo jest ckliwy, a okazuje się, że jest źle oceniany, bo właśnie ckliwy nie jest. Co to za czasy, kiedy krytykuje się brak muzyki i to, że są tylko jakieś odgłosy padającego deszczu. I te długie, bezsensowne ujęcia przyrody... I ten brak dialogów między bohaterami... I ten brak iskrzenia między aktorami... I ten jakiś murzynek... Nie jestem rasistką, ale...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz