7.03.2018

WYZYSK

moja nowa praca jest w naprawdę ścisłym centrum miasta i wydawałoby się, że to super. ni chuja. przez to, że większa część miasta jest rozkopana, to nie mogę dojechać jak człowiek ani tramwajem, ani autobusem. kiedy wychodzę z biura, moim największym marzeniem jest znalezienie się od razu w domu. dlatego jak kretynka zamiast iść na tramwaj, który nazywany jest szybkim tramwajem, zamawiam ubera.
i wczoraj zdarzyło mi się mieć historię jak z jakiejś kiepskiej komedii amerykańskiej. wyjątkowo poszłam na szybki tramwaj, wystałam swoje na przystanku, wsiadłam do środka, tramwaj ruszył i... zatrzymał się. awaria. i wszystko sobie stanęło. ja też stanęłam, ale najpierw wyszłam na chodnik i zamówiłam ubera.
wsiadłam i tutaj zaczyna się historia. bo mój kierowca po raz pierwszy od prawie pół roku chciał sobie pogadać. zaczął w ogóle od tego, że pojebała mu się trasa, nie odliknął, że mnie zabrał, potem nie chciał się cofnąć i przepuścić żandarmerii wojskowej, a przy okazji opowiadał mi cały czas, że też jest kierowcą w ztmie i sam lubi jeździć tramwajem jako pasażer i w ogóle lubi jeździć uberem i sobie dorabiać. fajnie. potem zapytał mnie, czy studiuję, a kiedy powiedziałam, że nie, że pracuję i właśnie wracam z pracy, to powiedział mi:
 - o, to ciekawe, bo masz taki głos młody, jeszcze niezniszczony życiem.
patrzyłam się tępo za okno.
potem musiałam jeszcze posłuchać o tym, że mój kierowca biega. że wczoraj zrobił jedenaście kilometrów i wypił trzy kawy, a kiedyś, jak jeździł na tirach, to pił tych kaw sześć dziennie. a teraz, odkąd biega, to nie potrzebuje tyle kawy i dzięki temu, że tak dotlenia swoje organy, to nie chce mu się spać.
- na przykład dzisiaj, wyobraź sobie, do czwartej nie mogłem zasnąć! teraz tylko się staram być ciągle w ruchu, żeby nie przysnąć.
patrzyłam się tępo i ze strachem za okno.
zapytał mnie, czy widziałam, jak tramwaj na marcinkowskiego wjechał w szybę sklepu. kolejny kartell rozbity he he, mogłam mu odpowiedzieć. powiedziałam, że widziałam tylko zdjęcia. 
- ten kierowca był szósty dzień w pracy - powiedział mi, patrząc na mnie w lusterku. - szósty dzień. a jak się jeździ tramwajem, to są trochę dłuższe godziny minimalne, to znaczy minimum to jest dziesięć. i on właśnie jechał dziesiątą godzinę. a gość już starszy, pięćdziesiąt parę lat. 
patrzyłam po prostu za okno. 

wróciłam do domu, zjadłam naleśnika z ajvarem i dżemem za dychę za słoik, na którego mnie zupełnie nie stać, ale pojebało mnie w sklepie, położyłam się do łóżka i potoczyłam spojrzeniem po naszym malutkim mieszkaniu, w którym od ponad tygodnia panuje permanentny syf. 
- dlaczego jesteśmy biedni - powiedziałam na głos.

i teraz tak: dlaczego naprawdę w polsce musi panować taki jebany, jebany, JEBANY WYZYSK? kierowca tramwaju musi pracować sześć dni z rzędu po dziesięć, dwanaście godzin, za taką samą stawkę pewnie, co i ja pracuję od ponad roku. lekarz dopiero co po studiach musi pewnie pracować tyle samo i za taką samą stawkę. nauczyciel całe życie musi pracować za dwa pięćset w porywach. ja pracuję za tysiąc sześćset. jeszcze rok temu co drugi weekend spędzałam trzy dni w jedenastogodzinnej pracy. i, o dziwo, z perspektywy czasu ta praca rzeczywiście nie była taka zła. na rozmowach o pracę teraz dowiedziałam się, że wiele sklepów zatrudnia na dwunastogodzinne zmiany, oferując w zamian dwa dni wolnego po dwóch dniach takiej tyrki. 
i tak to się toczy w polsce. w ameryce jarmusch robi film 'paterson', w którym główny bohater jest kierowcą autobusu i bardzo dobrze się z tym czuje. osiem godzinek i do domu. i pisze sobie wiersze. w polsce żaden kierowca autobusu wierszy nie pisze. 
i mimo że teraz siedzę w cieplutkim biurze na mojej pulchnej dupie to naprawdę o wiele bliżej jest mi do tych ludzi wyzyskiwanych, do tych ludzi, którzy po prostu muszą się zgodzić na czternastogodzinną zmianę, do tych, którzy muszą zapłacić za wypadek przy pracy spowodowany zmęczeniem, do tych, co nie mogą zrezygnować z pracy, bo wiedzą, że nawet jeśli znajdą inną, to będzie taka sama. jakie to są wdzięczne tematy na reportaże, taka patologia i znój i brud i wyzysk. 
i wkurwia mnie to niemiłosiernie, kiedy jadę po siódmej do pracy autobusem. i zastanawiam się, która godzina zmiany jest tego kierowcy autobusu, którym akurat jadę. i nie wiem, po prostu nie wiem, jak to jest możliwe, że ta czara goryczy nigdy nie przelewa się, nigdy nie jest za dużo tego wyzysku i tej przykrości w tym kraju. 
i wiem, jak łatwo jest zapomnieć o wszystkich innych ludziach, kiedy samemu ma się dobrostan. nawet bobkowski, siedząc w paryżu ogarniętym hitlerowską okupacją, woli pisać o tym, jak zachwyca go jazda na rowerze, ciepło dnia i smak lodów, niż robić coś w kierunku zwrócenia uwagi na francuskie obozy zagłady, które, podobnie jak w polsce, już w 1942 prężnie działały i zdążyły pochłonąć prawie wszystkich paryskich żydów. 
i  sama nie wiem, jak mogę zgadzać się na życie w tym kraju. nie wiem, jak ludzie wychodzą z domów, wsiadają do tramwaju i jakoś łykają ten wyzysk. tracą swoją młodość, motywację, wszystko w rezultacie tracą, i biorą kredyt albo chwilówkę. albo popełniają samobójstwo, o czym nigdy się już nie mówi. bo ten ekonomiczny aspekt jest tak niewygodny, jest tak śliski i trudny, że łatwiej łatać dyskurs publiczny jakimiś bzdurami, jakimiś zapychaczami, chłamem, który jest najmniej ważny. 

jutro czarny protest, a w sobotę manifa. ale nic te wydarzenia nie zmienią, nic się już nie może zmienić. wszyscy chodzimy jak w zegarku, udając tylko, że jest działanie, że będzie zmiana, że nie może tak być, jak jest. ale jest, tak jak jest, i nie zmieni się to. potrzebna byłaby ogromna świadomość społeczna, po prostu bunt, rewolucja - która prawdopodobnie skończyłaby się tak, jak każda rewolucja, czyli powrotem do stanu zastanego. 
a o takich rzeczach to przecież nikt już w ogóle nigdy nie chce mówić. i ja też o tym nie mówię, bo nie wiem, co zrobić. nie mam pojęcia, co zrobić. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz