30.06.2018

pojebane

ostatnio tak dużo się działo, że aż nie mam o czym pisać. od wczoraj jestem w domu z perspektywą wolnego miesiąca, jak i nie wolnej reszty roku. trochę głupio, bo nie wiem skąd wziąć pieniądze i co ze sobą zrobić, no ale taki już los artystki przeklętej. a tak naprawdę to nie, tak naprawdę to los leniwej idiotki.
teraz widzę jakby w zwierciadle, niejasno, sytuację, kiedy pod koniec kwietnia, a konkretnie w trzecim tygodniu kwietnia, poszliśmy na kawę i cały ten dzień jeszcze przed wyjściem na kawę był dniem średniej jakości, bardzo mi było jakoś niedobrze i niewygodnie, to był ten tydzień, kiedy szukałam pracy i bardzo mi było mi niedobrze, zarówno jakoś po prostu niedobrze, jak i niedobrze od szukania pracy, bo wysyłałam cv, z którego usunęłam absolutnie jakikolwiek ślad siebie, usunęłam to, że byłam na trudnych studiach japonistycznych - co z tego, że tylko rok na nich byłam, ciągle jestem całkiem z tego dumna; usunęłam wszystkie swoje publikacje, to, że pisałam przez rok felietony, to, że napisałam esej o łelbeku i to, że wydałam tom poezji też usunęłam, zostały tylko trzy suche informacje: że jestem ciągle w trakcie studiów, że raz pracowałam w sklepie, a potem pracowałam w domu, i to było wszystko, co ze mnie zostało na tej kartce papieru, to byłam ja w kilku słowach, studia, sklep, dom i koniec. 17 kwietnia nawet zapisałam sobie w kalendarzu gorzej się czuję, tak jakby to była jakaś ważna informacja wartościująca ten dzień.
a dnia kolejnego, 18 kwietnia właśnie, poszliśmy na tę kawę, i to był już drugi dzień złego czucia się, to było to złe czucie się w stylu ogromnego lęku, napierania całego świata zewnętrznego na mnie, jakby powietrze otaczające mnie w tramwaju pączkowało i nieustannie przybliżało się do mnie, a ja nie mam gdzie uciec i mogę jedynie czekać w napięciu, aż ta zbliżająca się ściana przysunie się do mnie i sprasuje mnie, zgniecie, sprowadzi mnie w końcu do poziomu podłogi. to jak wieczne czekanie na nadchodzącą falę, która jest tak ogromna, że nie można od niej uciec, nie ma po prostu drogi ucieczki, więc trzeba stać i patrzeć, jak się zbliża, ogromnieje, potężnieje, i nie można ruszyć się, nie można zerwać się do biegu, trzeba po prostu stać. i ja tak stałam w windzie, na ulicy, w tramwaju, a potem w kawiarni, stałam i patrzyłam przed siebie, trochę naokoło, patrzyłam na tę nieustannie zbliżającą się i potężniejącą falę i mój strach trwał i trwał i drżały mi ręce i nic nie zwiastowało końca tego uczucia.
nie mogłam wytrzymać w domu, bo w domu nadchodząca fala zdawała się uśpiona, ale ciągle tam była, na ulicy przybierała przynajmniej jakieś przynajmniej kształty i rozmiary, które zdawały się realne - a jeśli realne, to też można by je jakoś może pokonać, może, jakoś, jednak. dlatego poszliśmy na kawę.
i kawa chyba była dobra, nie pamiętam, było gorąco, było mi duszno, niedobrze, strach nie wzrastał, tylko trwał, pamiętam, że wytrzeszczałam oczy jak przestraszone zwierzę, patrzyłam po ścianach i po suficie szukając drogi ucieczki, mimo że w kawiarni były aż dwie pary drzwi, dwoje drzwi, obojgiem mogłam uciec.
w końcu kiedy wyszliśmy przeszliśmy kawałek zalanymi słońcem ulicami, było mi gorąco, było mi duszno, było mi niedobrze, ta fala ciągle stała zupełnie przede mną, a ja ciągle umierałam ze strachu, cały dzień już umierałam ze strachu, tak naprawdę pół dnia, bo zbliżała się piętnasta czy tam szesnasta, a to od obudzenia było już jakieś osiem godzin, osiem godzin umierania ze strachu przed nadchodzącą falą, która nigdy ma nie spaść i mi nie wyjebać, bo po prostu nie istnieje.
i wiedziałam, że nie dam rady wsiąść sama do tramwaju i wytrzymać tej pięcioprzystankowej podróży, wiedziałam, że albo ja nie dam rady, albo moje zęby, które wyjątkowo tego dnia zaciskałam z wielką siłą, nie dadzą rady, mimo że już nauczyłam się je trzymać od siebie nawzajem w bezpiecznej odległości.
i powiedziałam: zamawiałam ubera. bo nie mogę. okej?
i zamówiłam ubera, bo nie mogłam. czekałam na ulicy towarowej czy kolejowej, kawałek dalej jeszcze niedawno było studio, gdzie zrobiłam sobie dwa ostatnie tatuaże, i podjechał samochód, taki trochę zjebany, trochę smutny, raczej stary, no i ja wsiadłam, trzasnęłam drzwiami i powiedziałam dzień dobry, i jazda, radom jazda.
no i tak jadę, ciągle drżą mi ręce, ciągle jest mi niedobrze, ale tak słyszę, że stary dziad za kierownicą nie puszcza z radia jakiegoś radia zjebanego, radia eska albo radia złote przeboje, ale najprawdopodobniej puszcza jebanego kinga krule. i kurwa tak nadstawiam ucho i trochę się pocę jeszcze bardziej, bo chcę zagadać, a też jednocześnie jest mi jakby lepiej, jakby jakby jakby lepiej, bo myślę teraz o tym starym dziadzie za kierownicą, który siedzi pół metra ode mnie na krzyż i puszcza kinga krule, a jak skończył się king krule to poleciało the cure, i to z płyty, której słuchaliśmy dnia wcześniejszego, i tak mi się robi ciepło na sercu, i ten ogromny strach przed tsunami, które ma nastąpić, ale też jednocześnie nigdy nie ma nastąpić, trochę ustępuje, a ja sama zdejmuję rękę z własnego kolana, gdzie zaciskałam ją bardzo mocno ze strachu, zdejmuję rękę i czuję powiew wiatru na twarzy, jak w jakimś słabym filmie, słabej komedii romantycznej.
ruszamy na światłach niedaleko skrętu koło tej małej wieży ciśnień, gdzie pokestop jest postawiony w złym miejscu, i stary dziad za kierownicą zagaduje nagle do jakiejś kobiety w samochodzie jadącym w przeciwnym kierunku, i zbijają sobie pionę, i ja czuję jakieś ożywienie, i kiedy kobieta odjeżdża, życząc staremu dziadowi wszystkiego dobrego, to ja zdejmuję ciemne okulary, gapię się na starego dziada w lusterku, wydaję jakiś zachęcający dźwięk i mówię jakieś bzdury w stylu łał jeszcze mi się nie zdarzyło jechać uberem że kierowca słuchał kinga krule jest pan jakiś fajny chyba a stary dziad za kierownicą uśmiecha się swoją siwą głową do mnie, trochę nawet odwraca, mierzy mnie spojrzeniem - ja oczywiście wyglądam jak jebany gimbus - i mówi no no zna pani kinga krule pierwszy raz mi się to zdarza a czego jeszcze pani słucha a ja mówię jak głupia ooo no ostatnio też dużo the cure tym bardziej się cieszę że pan puścił i właśnie disintegration ooo jak ja to lubię a on mówi a czego jeszcze bo ja bym chętnie posłuchał czegoś nowego a mi jest tak głupio, bo przez to że tak źle czuję już drugi dzień, to mam głowę jak pustą lodówkę, ale mówię eee no wie pan ostatnio głównie the cure, ale też kanye west i syny są fajne, to z poznania oni są zna pan a w trakcie już podjeżdżamy pod wieżowiec i on mówi ooo to będę puszczać, zaraz sobie posłucham bo ja lubię takie klimaty a wie pani co, ostatnio jechałem z takimi naćpanymi że mi aż grozili że mnie pobiją, nie zapłacą, kurwa co też tym ludziom jest, ja rozumiem pijani ja rozumiem z imprezy ja rozumiem bo też byłem młody ale naćpani że mi mówili że mnie zabiją? rozumie to pani? jesteśmy to dobrego dnia życzę dobrej muzyki życzę pani i ja łapię za klamkę i staram się uśmiechnąć krzywymi zębami jak umiem najbardziej i życzę mu bezpiecznej drogi i wszystkiego dobrego i w ogóle staram się wydzielić się samą sobą jak najwięcej dobrej chęci i dobrych życzeń, mimo że życzenia chuja dają, ale jednak staram się mocno, i wychodzę i wchodzę po schodkach do drzwi do klatki i słyszę, że stary dziad za kierownicą czeka, aż wejdę przez drzwi, ale nie odwracam się, nie patrzę już na niego, bo jest mi przykro, że odjeżdża i przykro, że to było tylko przypadkowe spotkanie, ale jednocześnie czuję jakąś radość i ulgę i jest mi lekko, i wracam do domu i nagrywam śmieszny film o antysemityzmie, na obiad jem banana i piję dwie szklanki wody i jest mi nagle lekko, tsunami cofa się, morze jest spokojne, morze jest spokojne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz