zacznijmy od tego że jestem tak tolerancyjna jak mogę.
albo nie.
zacznijmy od tego, że o wiele bardziej wolę zwierzęta od ludzi. ludzi nienawidzę, zwierząt też trochę nienawidzę, smuci mnie jednak to, że tak jak holocaust ludzki uważany jest za największą zbrodnię wszechczasów (zresztą słusznie), tak holocaust zwierząt jest raczej sprawą ludzi trochę zwariowanych, takich, co to mają za dużo wolnego czasu i mogą się zastanawiać co tam sobie na ten talerz wjebać.
kiedy przeczytałam zjadanie zwierząt jonathana safrana-foera płakałam parę tygodni, oddałam przyjacielowi całe mięso z lodówki (głównie pasztet i parówki) i wolałam nic nie jeść, niż jeść pyszne kotleciki z kurczaczków.
teraz jem steki i kotlety, sama kroję pierś z indyka i jestem koneserem sardynek z puszki. mimo że nad losem rybek i innych słodkich owoców morza płakałam najbardziej.
mam też skórzane buty, skórzaną kurtkę i skórzaną torebkę. lubię zapach mojej skórzanej kurtki. wiadomo, że świnia, kiedy żyje, tak ładnie nie pachnie.
zacznijmy od tego że jestem tak tolerancyjna jak mogę.
ale kurwa nie.
nienawidzę cierpienia zwierząt. nienawidzę zadawania bezmyślnego cierpienia, nienawidzę tych, którzy zadają cierpienie. dlatego nienawidzę ludzi. od momentu, kiedy głodowałam zamiast jeść bułę z pasztetem minęło parę lat i zaskakująco dużo zmieniło się przez ten czas. nagle wyrosły restauracje z wegańskimi obiadkami, w kauflandzie można kupić wegański sos do spaghetti, a ja nauczyłam się w końcu gotować i potrafię odpierdolić jedzenie z fasoli albo szpinaku.
wiem, że jednak te malutkie słodkie rybki dalej cierpią, tak samo jak śmierdzące świnki i brudne krówki. ale najbardziej cierpią jednak te zwierzęta, do których się strzela, które się zabija dla zabawy. no i rozumiem że agnieszkę holland też to bardzo boli. w sumie najbardziej to boli olgę tokarczuk, bo tę piękną książkę przecież prowadź swój pług... wydano w 2009 roku. czytałam to w gimnazjum w jeden dzień, było jakieś spotkanie tematyczne z tą książką, wydrukowałam ją sobie na starej drukarce i przeczytałam, a potem chyba i tak nie poszłam na spotkanie, jak to ja.
książka jest zła, jak to u tokarczuk, jest manieryczna, jest pretensjonalna w tym naśladownictwie prostego, wiejskiego słownictwa, ale w porównaniu do pokotu przynajmniej ma jakiegoś nerwa, nie można się tak od razu domyślić, że to właśnie poczciwa narratorka morduje tych bezdusznych morderców zwierząt. sama stając się morderczynią. co nie? ale oko za oko? chyba?
w pokocie natomiast od razu wiadomo, że to ta narwana, szalona stara baba zabija tych grubasów, tych bezdusznych kolesi, tego borysa szyca i tego ferdka kiepskiego. protagonistka, ekolożka, jedyna słuszna obrończyni stworzeń, które głosu nie mają, ale cierpią i są zabijane. osoba, która powinna być tym słodkim światełkiem w tunelu okrucieństwa, prowadzić widza przez film za rękę i pokazywać, że kurwa cierpienie jest naprawdę okropne i że tych, którzy cierpienie zadają, czeka słuszna kara.
ale tak nie jest. bo film wygląda jak przedłużony odcinek ukrytej prawdy. dialogi żywcem wyjęte z topornych stron prozy tokarczuk nie bronią się, kiedy się je wypowiada na głos. biedny, biedny zborowski, który próbuje grać jak najlepiej ten pozytywny, zabawny akcent w filmie pełnym głupoty, a w rezultacie i tak zostaje kolejnym drewnianym wykrzyknikiem poprawności moralnej. wszyscy ci protagoniści mają rzekomo być na wskroś dobzi: dyzio, biedny, młodziutki informatyk, taki mądry, że aż wyłącza laptopem światła samochodu i latarki policjantom, tak, że superbohaterka duszejko może ujść z życiem pod koniec filmu. dobra nowina (chryste panie), laseczka taka jak ja, też pracuje w lumpeksie, zgodnie z prawami polskimi musi oddawać się swojemu pracodawcy, który daje jej w zamian za loda biżuterię z przeceny w h&mie. no i oczywście dobra nowina pochodzi z patologicznej rodziny i walczy o swojego poniewieranego małego braciszka, na co nie pozwala jej okrutny polski sąd. potem dwóch kolesi, zborowski, zamknięty w sobie mruk, a także jakiś czech, który wygląda jak rumun i jest zupełnie niepotrzebny fabule oprócz tego, że podsuwa janince sposób zabicia dyrektora szkoły. i wszyscy protagoniści, fantastyczna czwórka tych randomowych ludzi (plus sama narratorka) obdarzonych wysoką moralnością, walczą o to, żeby Godnie Żyć i żeby krzewić wiedzę o tym, że zabijać nie wolno. w sensie zwierząt. bo jak janinka morduje ludzi, to jest spoko.
no ale tak wyglądała książka. co nie? tylko że w książce jakoś to się broniło. zresztą wszyscy w dupie mieli tę książkę, łącznie z jej nieszczęśliwym tytułem. holland mogła wziąć ten zaczątek fabuły, tę panią astrolożkę z jej okrutnym planem ukarania złych ludzi za ich złe czyny, i zrobić coś z tym zarysem, napisać lepsze dialogi, poprowadzić tych aktorów, których przecież stać na dobre granie, którzy przecież umieją lepiej wygłaszać swoje kwestie ode mnie, najgorszej dyletantki. ale nie. po prostu: tu są wasze kwestie, kamerzysta weź kręć tak trochę z ręki, ujęcia na twarz zza głowy rozmówcy jak w ukrytej prawdzie, a ty agnieszka mandat weź jak mówisz o tym że mordują zwierzęta to tak krzycz głośno i się denerwuj, jak taka stara baba na poczcie, ok? no i dyzio ma laptopa, a wszyscy wiedzą że w 2016 roku to laptopem, jak się w niego dużo stuka placami, można wyłączyć nawet ręczną latarkę.
najgorsze jest to, że dając temu filmowi 1/10 automatycznie staję się wyznawcą jedynej słusznej prawej strony. nie. bo zwierzęta nie powinny cierpieć, bo polowania są rozrywką okrutnych debili, bo ekologia w naszych czasach jest jedną z najważniejszych spraw, jeśli w ogóle nie najnajważniejszą. ale ten film, ten piękny łabędzi śpiew agnieszki holland, to popis tego, jak walka o słuszną sprawę zaślepić może każdego twórcę, nawet taką panią, która w leonardzie dikarpio widziała ręboda. i słusznie widziała, i całkowite zaćmienie rzeczywiście może sobie dalej lecieć na tvnie co środę. ale pokot to agitacja całkowita, i to wcale nie antychrześcijańska, ale tak naprawdę antyfeministyczna i antyekologiczna, bo potwierdza jedynie tę najśmieszniejszą ze wszystkich tez, że zwierzętami zajmują się tylko nawiedzone stare baby, co to już nic do roboty nie mają, jak dokarmiać koty na osiedlu i płakać nad losem szczurów, kiedy wstawia się trutkę do piwnic. i niby holland próbowała trochę czasami wprowadzić elementy czarnej komedii, podśmiać się z tej janiny duszejko, że tak walczy o te prawa zwierząt, ale żeby tak zręcznie balansować na tej linie trochę cynizmu, a trochę jednak powagi, trzeba naprawdę bardzo się postarać. a film podsumować można sceną kończącą, tym jakże przepięknym epilogiem, kiedy ci wszyscy dobzi, moralni, etyczni, piękni ludzie siedzą razem przy stole i jedzą wolny od okrucieństwa (cruelty free, r w kółeczku) obiad, a potem janinka idzie przez piękne pole pełne wysokiej lawendy i bawi się ze swoimi odrodzonymi dwoma sukami, a potem znika, bo staje się jednością z tą naturą, i wszystko było piękne i nic nie bolało.
no, jedynie mnie bolały zęby.
wolę obejrzeć po raz czwarty antychrysta i moją ulubioną scenę przykręcania odważnika przez łydkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz